Wywiad z Markiem Stelarem




Marek Stelar - rocznik 1976. Architekt buszujący na obrzeżach zawodu; miłośnik kryminałów i horrorów, muzyki elektronicznej XX wieku; squasha, w którego już nie zagra i wybrzeża Bałtyku, gdzie uwielbia jeździć o każdej porze roku. Zafascynowany Berlinem i starym Szczecinem.







Na początek opowiedz, proszę coś o sobie — czym się zajmujesz, skąd pochodzisz, jakie są Twoje zainteresowania?

Szczecinianin z urodzenia i zamiłowania, architekt z wykształcenia, modelarz architektoniczny i urzędnik z wyboru. Lubię czytać, oglądać i słuchać, lubię morze i góry, rower i przebieżki po lesie, lubię wszystkie zwierzęta, które mają mniej niż osiem odnóży, a nawet te bez nóg. I uwielbiam pisać. Zwyczajny człowiek w zwyczajnych okolicznościach życia, co nie znaczy, że nieszczęśliwy. Szczęśliwy i spełniony pod chyba każdym względem.


Dlaczego zdecydowałeś się na wydawanie książek pod pseudonimem?

Jako skrajny pesymista oraz przede wszystkim realista nie zakładałem nigdy osiągnięcia jakiegoś spektakularnego sukcesu w dziedzinie powieściopisania. Ta część mnie, która podchodzi do życia realistycznie sprawiła jednak, że byłem świadomy możliwości wystąpienia takiego zdarzenia jak ów sukces. Coś jak obstawianie totolotka: kiedy się nie wierzy w trafienie szóstki, ale mimo to się gra. Nadal uważam, że oszałamiający sukces na miarę Remigiusza Mroza mi nie grozi, ale na wszelki wypadek już na samym początku postanowiłem się zabezpieczyć i rozdzielić dwie ważne sfery swojego życia: prywatność i pisanie. Stąd pseudonim. Pożyczyłem go sobie od austriackiego DJ-a Parova Stelara (uwielbiam jego kawałek Princess). Nawiasem mówiąc, nie miałem skrupułów: to też nie jest jego prawdziwe nazwisko.

Poza tym jestem strasznie wstydliwy, choć absolutnie niezakompleksiony…


Podejrzewam, że przy każdej okazji słyszysz to pytanie, ale muszę je zadać — jak rozpoczęła się Twoja przygoda z pisaniem?

Od czytania oczywiście. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś pisał wcześniej nie czytając i to nie czytając dużo. W końcu czytanie przestało mi wystarczać, zachciało mi się czegoś więcej. Zacząłem od pewnej historii kryminalno-rozrywkowej, która zamiast powieścią życia, debiutem roku oraz laureatem Wielkiego Kalibru, Nike i Paszportu Polityki została wyłącznie wprawką schowaną głęboko do szuflady. Potem były opowiadania w klimacie grozy i kryminału, niektóre nagradzane w konkursach literackich, niektóre nie (w ogóle nie), a potem był… „Rykoszet”.


Jak przygotowujesz się do pisania swoich powieści? Jak wygląda twój research? Rozmawiasz z osobami związanymi z kryminalistyką, czy raczej ''idziesz na żywioł''?

Żywioł ma to do siebie, że jest niebezpieczny. Brzmi zachowawczo, jak gderanie starego dziada, ale w przypadku pisania niezwykle łatwo przy tym polec. Nie robię co prawda starannych kwerend w archiwach, bo nie piszę książek naukowych. Ale staram się mimo wszystko podchodzić do sprawy poważnie. Konsultuję się ze specjalistami przeróżnych dziedzin: od policjantów począwszy, na lekarzach skończywszy, po drodze trafiając na przykład na psychologów, prokuratorów, mechaników czy biznesmenów. Czasem pomagają mi czytelnicy, pracujący w ciekawych miejscach. Internet oczywiście też, nie oszukujmy się, ale tu jestem raczej ostrożny i mówię „sprawdzam”, kiedy się tylko da. Nie unikam wpadek, ale komu one się nie zdarzają? Chodzi tylko o kaliber: fakt czy butelka wódki jest okrągła czy kwadratowa (co zdarzyło mi się w „Rykoszecie” z „Luksusową” i zaczyna się robić niemal kultowe) ma mniejsze znaczenie dla fabuły niż to, że policjant „aresztuje” podejrzanego. Pewne rzeczy w powieściach kryminalnych są jednak niedopuszczalne i dyskwalifikujące.


Nie pamiętam gdzie, ale kiedyś spotkałam się z pewny sformułowaniem o Tobie — ''Marek Stelar. Cesarz polskiego kryminału''. Skąd to się wzięło i co o tym sądzisz?

To żart pewnej przemiłej osóbki: blogerki książkowej, która niedawno zadebiutowała również jako autorka. Podczas promocji „Niepamięci” w jednej z księgarń zjawiła się z prezentem; kubkiem z nadrukiem, na którym była korona i napis jak wyżej. Stał przede mną podczas spotkania autorskiego, i to był błąd, bo zamiast skupiać się wyłącznie na rozmowie, musiałem część sił przerzucić na opanowanie śmiechu. Nie piłem z niego nigdy, żeby „się nie wytracił”, stoi sobie na półeczce. Miła pamiątka od miłej osoby, bo tak go traktuję i z taką intencją mi go wręczano (przy okazji: pozdrawiam Cię, Diana!). A jeśli pytasz, co sądzę o zjawisku generalnie: jestem sceptyczny, jeśli chodzi o arystokratyczne tytuły wśród pisarzy, choć wierzę, że przynajmniej niektóre nadane zostały z woli ludu, czyli czytelników. Ale tak naprawdę król jest tylko jeden. Niedługo obchodzi siedemdziesiąte urodziny. 


''Rykoszet'' to twój debiut, jaka jest historia tej powieści? Długo szukałeś wydawcy?

Na fali renesansu polskiej powieści kryminalnej postanowiłem, że ja też taką powieść popełnię. Nie popełniłem, jak się okazało; ja ją napisałem. Pisałem w tajemnicy, starannie wybierałem konsultantów, choć dzwoniąc do różnych instytucji (jak IPN czy Prokuratura Okręgowa) zawsze przyznawałem się, po co są mi informacje, o które proszę. I wbrew oczekiwaniom (pesymista w końcu jestem) zawsze spotykałem się z miłym przyjęciem. Kiedy „Rykoszet” był już gotowy, trzeba było zacząć myśleć, co dalej.

Miałem szczęście, bo już bodaj trzy tygodnie po wysłaniu pliku odezwało się jedno z wydawnictw (miałem tego dnia kumulację, bo dowiedziałem się również o wygranej w jednym z ogólnopolskich konkursów literackich). Powieść była już po recenzji i zdecydowano o jej druku. Taki obrót spraw był z pewnością splotem wielu okoliczności, bądźmy realistami: to nie zdarzyło się wyłącznie z powodu tego, że powieść była aż tak rewelacyjna. Efekt jednak był taki, że po kilku miesiącach trzymałem w ręku swoją pierwszą wydaną książkę. I tego trzeba być świadomym: czasami trzeba po prostu przysłowiowego łutu szczęścia.


Czy według Ciebie ciężko jest się wybić na polskim rynku wydawniczym?

Mogę opierać się wyłącznie na swoim przykładzie oraz na doświadczeniach kilkorga znanych mi autorów. Jeśli „wybić się” oznacza sukces komercyjny, to na pewno tak. Jeśli oznacza publikację w ogóle, to jest trochę lepiej niż kiedyś. Ale pamiętajmy, że na samej publikacji książki się nie kończy. Problem jest złożony i dotyczy szerszego aspektu: to kwestie ekonomiczne, zależności między poszczególnymi uczestnikami całego procesu, no i pierwiastek ludzki… Obawiam się, że książka jest takim samym produktem jak dajmy na to jogurt czy samochód, w związku z czym podlega dokładnie takim samym prawom rynku. Dopiero na końcu, kiedy trafia do rąk czytelnika, staje się na powrót tym, czym jest: historią do przeczytania.


Jakie powieści masz w planach? Szykujesz jakieś niespodzianki dla czytelników?

Pomysłów mam mnóstwo, odwrotnie proporcjonalnie do ilości czasu, w którym mógłbym je realizować w edytorze tekstu. Na pewno dokończenie trylogii na „nie-”: „Niepamięć” trafiła już pod strzechy, „Niewiadoma” czeka gotowa w wydawnictwie, „Nietykalny” – work in progres. Potem nowa bohaterka (tak, tak: kobieta; tak, tak: wiem, że ryzykuję, pisząc o kobiecie jako mężczyzna, ale obiecuję, że będę się mocno konsultował!). Być może małe sięgnięcie w przeszłość do tużpowojennego Szczecina, powieść grozy i YA. Taak, tylko czasu brak…


Co Cię najbardziej zaskoczyło w procesie wydawniczym? Czy miałeś duży wpływ na końcowy wygląd książki, czy wszystko było w rękach wydawców?

W procesie wydawniczym zaskoczyło mnie niemal wszystko, bo jak większość ludzi, którzy do tej pory nie mieli z tym nic wspólnego, miałem jedynie świadomość, że jakiś istnieje. Kiedy „Rykoszet” był gotowy, zacząłem zgłębiać tajniki tego procesu w oparciu o rady dawane przez doświadczone osoby (np. redaktorów) i znanych autorów na forach literackich (polecam, można się pozbyć i kompleksów, i nadziei...). To wszystko dało mi jakieś pojęcie, ale mieć o czymś pojęcie, a uczestniczyć w tym, to dwie odrębne sprawy. Będę teraz trochę jak dickowski Yancy i znów posłużę się czymś na kształt paraboli: to jak studia i późniejsza praca w zawodzie, której realia często nijak mają się do tego, czego człowiek się uczył. Wpływ autora na końcowy wygląd? Akceptacja okładki, polemiki z redaktorami i końcowe klepnięcie złożonej już książki. I do ludzi, na półki. Znacząca większość roboty po napisaniu tekstu jest już chyba jednak po stronie wydawnictwa.


Masz na koncie współpracę z dwoma wydawnictwami, powiedz, jakie zauważyłeś różnice pomiędzy nimi. Czy w którymś z nich miałeś większy wpływ na ostateczny wygląd książki, metody promocji etc.?

Różnice są oczywiste, wydawnictwa to przecież nie urzędy gminy pracujące w oparciu o przepisy tych samych ustaw. Ale mimo wszystko, wydawnictwa to ludzie. Te „moje” nie są molochami rządzącymi się korpozasadami. Dzięki temu, w obu przypadkach to współpraca właśnie z ludźmi, a nie z bezduszną machiną. Sól wydawnictw, przynajmniej z mojego punktu widzenia, to redaktorzy. Dobra współpraca z nimi to podstawowy warunek, miałem to szczęście pracować w przeszłości i obecnie z fantastycznymi ludźmi wyjątkowo zaangażowanymi w swoją niewdzięczną czasami pracę (Ania, Grzegorz, Adrian, panie Jacku: jeśli to czytacie to wiedzcie, że jestem wciąż i nieustająco wdzięczny za Wasz wkład). Osobną sprawą, na którą autor czasem (podkreślam: czasem) ma niewielki wpływ, jest to co dzieje się później, a o czym mówi druga część Twojego pytania. Jasne, że to kwestia jakichś ustaleń i umów, ale pewne rzeczy są jednak w rękach wydawców. Autor jest od pisania, a wydawca od reszty; to chyba zbytnie uogólnienie, ale ja jestem jednym z tych, którzy pozostawiają tą „resztę” wydawnictwu. Jednak ufam ludziom i nie lubię robić czegoś, na czym się nie znam. Po prostu.


Chciałbyś, by Twoje powieści zostały opublikowane za granicą?

Odwieczne pytanie, które zadaję czasem sam sobie, brzmi: czy pisałbym wiedząc, że nikt tego nie będzie czytał? Pomijam nadzieję, często desperacką, która niesie jak na skrzydłach każdego aspirującego do roli pisarza; nadzieję na sukces. Być może też taką miałem, ale pisząc „Rykoszet” kompletnie nie myślałem, co dalej. Skupiałem się wyłącznie na pisaniu. Z drugiej strony, autor jest twórcą, nie robi tego wyłącznie dla siebie; słanie tych historii do ludzi też jest bardzo istotne. I dlatego (odpowiadając wreszcie na pytanie) chciałbym, żeby moje opowieści „bawiły” jak najwięcej ludzi. Owszem, za granicą też.


Jaki jest według Ciebie przepis na dobrą książkę? Co autor powinien zrobić, by jego powieść była dla czytelnika ciekawa?

Uwaga, znów Yancy: z przepisem na dobrą książkę jest mniej więcej tak samo jak z przepisem na ciasto. Nie zawsze z przepisu wychodzi coś dobrego, to po pierwsze. Po drugie, nawet jak wyjdzie, to przecież różne są gusta. I kulinarne i literackie. Nie mam złudzeń, że kiedykolwiek powstanie powieść, która zadowoli wszystkich. Ale wiem za to, co powinien zrobić autor, żeby zaciekawić czytelnika. I zdradzę to Tobie i tym wszystkim, którzy nas teraz czytają; a kto wie, może są wśród nich przyszli autorzy poczytnych powieści? Nie wiem, czy będę oryginalny, ale na pewno szczery, bo sam w to mocno wierzę.

Otóż autor powinien zrobić wszystko, co w jego mocy.


Największy grzech pisarza to…?

Pycha. Mylenie wiary w siebie i własne możliwości z manią wielkości.


Często spotykam się ze słowami ''nie czytam książek polskich autorów''. Co o tym sądzisz i jak to wygląda u Ciebie? Sięgasz po książki polskich autorów?

Sięgam. Mówienie, że nie czyta się polskich autorów jest dla mnie trochę niezrozumiałe, bo o ile również spotkałem się z taką deklaracją u osób, które znam, to nigdy nie była poparta racjonalnym wyjaśnieniem. To nieczytanie z zasady, w odruchu jakiegoś buntu przeciw miałkości polskiej literatury? Zapewne, ale to jak mówienie, że nie lubi się krewetek, nawet ich nie spróbowawszy (Yancy). Taka mała sprzeczność.


Masz jakąś radę dla osób, które chcą wydać książkę?

Pisać. Jeszcze raz pisać. Ćwiczyć, bo żeby wydać, trzeba dobrze pisać. Mnóstwo jest niechlubnych wyjątków od tej reguły, ale to niedobrze, że złe rzeczy też się wydaje. Warto pracować, bo kiedy odniesie się w końcu sukces, nie trzeba się wstydzić tego, co było. Zimmermann czy Blechacz też byli uczniami szkoły muzycznej i nawalali w klawisze pianina czy fortepianu; trzeba przyzwyczaić się do myśli, że być może nawet miliony znaków pójdą do szuflady zanim napisze się coś mądrego. A później trzeba próbować przekonać do tego wydawnictwo. Słać, dzwonić, mailować, włazić oknami i drzwiami jednocześnie, robić wszystko czego ja nie robię tak naprawdę tylko dlatego, że miałem trochę szczęścia (i jestem wstydliwy, choć nie zakompleksiony)… A na koniec, kiedy już wszystko zawiedzie: umieć powiedzieć sobie, że to nie ma sensu i znaleźć sobie coś innego do roboty; coś, w czym będzie się dobrym. 

Potem odpocząć i następnego dnia zacząć od nowa: słać, dzwonić, mailować, włazić...



Dziękuję ślicznie za wywiad! :)

Proszę uprzejmie, ja również dziękuję! :-)



2 komentarze:

Copyright © 2014 My fairy book world , Blogger